Była noc. Granatowe niebo usypane miliardami migoczących punkcików
wprawiało w zachwyt. Lekki, letni wiatr muskał moje policzki, raz po raz smyrając
je kosmykami jasnych włosów. Dookoła panowała cisza. Dzięki niej słyszałam
szelest liści pobliskiej jabłoni oraz nigdy nieopisaną symfonię świerszczy.
Mimowolnie unosiłam kąciki ust, choć przecież każdy centymetr mojego ciała,
każda cząstka starganej duszy, krzyczała. Wołała o pomoc, rozwiązanie tej
chorej układanki, jaką jest życie. Czułam się jak w labiryncie, z którego nie
potrafiłam wyjść. Zbyt głupia, tak daleka od ideału, wciąż powracająca do
punktu wyjścia. Codziennie dokonywałam wyboru nad kierunkiem w jako chciałam
brnąć. I każdego dnia, każdego wieczoru okazywało się, że znów popełniłam błąd,
że z pośród niezliczonej ilości ścieżek, postanowiłam iść tą złą. Robiłam
pewnego rodzaju koło.
Niepewna stawiałam ostrożne kroki na
nowym, nieznanym gruncie. Stopniowo stawały się coraz odważniejsze, a ja przez
ułamek sekundy myślałam, że nareszcie coś mi się udało, że nie jestem tą słabą,
nic niewartą dziewczynką. Lecz wtedy orientowałam się, iż wszystko wraca do
normy. Do swojej strasznej, znienawidzonej przeze mnie normy. Ponownie stałam
po środku łamigłówki bez nadziei na poprawę.
Zerknęłam na ustawiony przede mną niewielki ogrodowy stolik. Na nim
zobaczyłam duży kubek, po brzegi wypełniony czekoladową cieczą. Krew zaczęła
pulsować ze złości w żyłach, kiedy automatycznie pomyślałam o matce. To ona
przyniosła mi napój, wiedząc, że prędzej czy później ulegnę pokusie. Wleję w
siebie skupisko kalorii, a one bezpowrotnie zamienią się w kolejny zapas tkanki
tłuszczowej. Nienawidziłam jej za to. Za wieczne zapewnianie o smukłości mej
sylwetki, kupowanie przylegających do ciała ciuchów, pełne podziwu słowa po
moim wyjściu od stylistki. Kłamała, ciągle kłamała. Jak wszyscy. Przecież
widziałam swoje odbicie w lustrze, dotykiem czułam w biodrach nadmiar cielska.
Nie wyglądałam jak wszystkie moje koleżanki po fachu o taliach osy, nie
dorównywałam żadnej z nich. Byłam gruba, gorsza.
Tylko dwie osoby w całym moim dziewiętnastoletnim życiu potrafiły mi dać
to wprost do zrozumienia. Idealnie pamiętałam szkolne czasy. Misiek, tak
mawiali na mnie w domu. Pulchna, z wiecznie rozweseloną twarzą, niemal na
każdej przerwie pomiędzy lekcjami ładowałam do ust jedzenie. Batony, jabłka,
kanapki, cokolwiek. Byle zająć czymś buzię, uprzedzić żołądek gotowy do burczenia
w czasie nudnych wykładów nauczycieli.
-
Ciągle jesz, jak ty będziesz wyglądała za kilka lat? – wyrzuciła mi pewnego
jesiennego popołudnia jedna z koleżanek, z niesmakiem patrząc na trzymaną w
moich rękach paczkę chipsów.
Wątpiłam czy zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo mnie te słowa
ruszyły. Jeszcze tego samego dnia postanowiłam ograniczyć wszelkie pożywienie.
Moje plany zawsze wcielałam w życie, bez wyjątków. Z jednej strony darzyłam ją
negatywnymi odczuciami, wiedząc, że zniszczyła mi kilka pięknych lat. Z drugiej
jednak wdzięczność za ów moment szczerości. Gdyby nie ona, kto wie jak
wyglądałoby wówczas moje życie, jak wyglądałabym ja.
Nie mogłam przy tej liście zapomnieć o Nim. Brązowookim brunecie,
przyciągającym ludzi do siebie samą egzystencją. Nigdy nie umiałam pojąć, co
ten chłopak we mnie widział, dlaczego poświęcił mi kilka wspaniałych miesięcy,
które tego lipcowego wieczoru stanowiły następną porażkę, które własnym
idealizmem przytłaczały mnie od środka. Nie byłam w stanie odpędzić od siebie
wrażenia pustki po Jego stracie. Wciąż wydawało mi się, że czuję intensywny
zapach jego perfum, gdzieś w pobliżu słyszę jego zachrypnięty śmiech. Złudzenia
wodziły mnie za nos, a ja poddawałam się im. Naiwna, głupia.
Nie obwiniałam Go za nasze rozstanie. Pochwalałam Go za tę decyzję.
Zasługiwał na coś lepszego, na kogoś lepszego.
Nieudane próby, marnowanie czasu na bezsensowne rzeczy, niemająca
żadnego celu wiara w świetlaną przyszłość. Moja wina. Przecież gdybym to ja
była inna, mniej beznadziejna, wszystko potoczyłoby się inaczej. Jednakże
gdybanie niczego nie zmieniało, a ja musiałam się jakoś ukarać za męczącą
bezsilność. Blizny – niezmywalne pamiątki po wszelkich większych porażkach nie
dawały o sobie zapomnieć. Samym istnieniem nakłaniały mnie do robienia nowych.
Mój wzrok po raz kolejny padł na gorącą czekoladę. Emocje zaczęły się
kumulować do tego stopnia, iż pierwszym przejawem ich upustu okazał się płacz.
Chwilę później porcelanowy kubek rozpryskał się z trzaskiem po tarasowych
kafelkach, brudząc je swoją zawartością. Upadłam na kolana, głośno szlochając.
Dłonie powędrowały do głowy, ciągnąc długie włosy. Sprawiało to ból fizyczny,
lecz prawie go nie odczuwałam. Wpadłam w szał. Szamotałam się histerycznie po
podłodze, nie pozwalając się uspokoić rodzicielce.
Nie mogłam znieść tego wszystkiego, nie
potrafiłam.
Bo najbardziej nienawidziłam siebie.
*
Bardzo mi zależy na Waszych opiniach na
temat tego powyżej. Napisany za jednym razem, jakiejś tam nocy. Bez zbędnego
przedłużania, wiecie co robić :) x
Mary_Jo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz